Te z dzieciństwa, zapamiętane na długo, gdyż innego wyjścia - w tej kwestii, nie ma. Szczawiowa ze świeżo zebranego szczawiu, tego z pola za stodołą czy rowu, w którym po ulewie pływało się na starej oponie. Młode ziemniaczki z koperkiem, podane w garnku, a raczej saganku, bo i osób przy stole było sporo. Do tego sadzone jajka, usmażone na domowych skwarkach, posypane szczypiorkiem. Zapomniałabym o zsiadłym mleku, które w upały podawano do potraw. Poza kompotem z rabarbaru i truskawek, zsiadłe mleko stosowano na przepicie { pito alkohol, a jakże} i na poparzenia słońcem. W Kanadzie + 45 stopni ciepła, u nas ciutkę mniej, ale o tym w najbliższym czasie.
Mizeria znana była z tego, że podawano ją dość rzadko, w niedzielę, do schabowego czy mieloniaka. Ogórki nie były tak powszechne jak obecnie, raczej kapusta młoda- zasmażana, sałata z gęstą śmietaną czy wspomniane zsiadłe. Przechowywane w studni; garnek czy słój wstawiano do wiaderka na wodę i spuszczano na łańcuchu w dół, na kilka metrów. Tam też przechowywano mleko od krów, które rankiem zabierał mleczarz. Rankiem zbierał od gospodarzy świeżo udojone mleko i zawoził do zlewni mleka, a z tej zabierano dalej do pobliskiej mleczarni i wyrabiano masło, które nie miało z obecnym nic wspólnego, sery białe i maślanki. W czasach, gdy wiele rzeczy było na kartki, takie masełko jadły wiejskie dzieci, wspomniany mleczarz wrzucał do baniek po mleku raz na jakiś czas. Pachniało ono śmietanką, a chleb nim posmarowany pozostanie w pamięci na zawsze.
Lody! kto je jeszcze pamięta? Te ze znanej budki pojawiły się w dużych miastach, w mniejszych były lody własnoręcznie robione przez mistrzów lokalnego cukiernictwa. Za piątaka z rybakiem czy dwuzłotówkę można było po niedzielnej mszy kupić kilka kulek kolorowych i niezwykłych w smaku lodów. W domu przyrządzało się takie z żółtek i cukru, wlewało do miniaturowych pojemniczków na kostki lodu i zamrażało. Po godzinie można było skrobać łyżeczką lub lizać mamine lody.
Na letni obiad często podawano { w ciągu tygodnia} zupę owocową, wychłodzony kompot z wiśni czy porzeczek czerwonych z dodatkiem słodkiej śmietanki. Wszystko było umiejętnie schłodzone, mimo, że nie w każdym domu była lodówka czy zamrażarka. Napisałam specjalnie, że w tygodniu, bo w niedzielę na wsi zawsze musiał być rosół z domowej kury czy zadziornego koguciora. Nie będę pisać o całej egzekucji i smrodku dobiegającym z oporządzania takiego kuraka, ale rosół był przedni, pod warunkiem, że nie dodano do niego szyi upierzeńca. Jakiś czas temu wspominałam o tym, że nieoskubana do końca kogucia czy kurza szyja źle mi się kojarzyła i…wolałam wtedy wodę z kranu- mimo wszystko. Do tego rosołu musiał być własnoręcznie zrobiony makaronik, takie równiutkie kluseczki z mnóstwa jaj domowych. Drobniutko pokrojony kopereczek lub natka pietruszki do wyboru leżały na drewnianej deseczce.
Cdn…bo przecież jeszcze jedliśmy smakołyki na deser, po sianokosach czy żniwach był czas na rzeczywiście zjawiskowe potrawy. Nasze babki i matki dwoiły się i troiły, by wszystkim dogodzić, mimo że szły w pole razem ze wszystkimi. Były syfony, raz dziennie dostawy towaru do pobliskiego sklepiku, mimo to, nikt głodny nie chodził.
Komentarze
Prześlij komentarz