Żółtka z cukrem





Końcówka lat siedemdziesiątych, czerstwa i monotonna komuna. Puste sklepowe półki, raz dziennie dostawa jakichś artykułów do geesowskiego sklepiku. Na dużej przerwie część dziatwy wyskakiwała ze szkoły, by kupić coś na ząb. Czasem ćwiartkę chleba i niewielkie pętko kiełbasy, a za resztę garść słodkich irysów. 
Kto miał szczęście i w miarę wolniejszych od pracy rodziców, mógł zjeść w spokoju kanapki, z których wystawała sałata i szynka. Co możniejsi i ważniejsi na wiosce, zajadali cukierki wedlowskie czy ciastka zakupione gdzieś za dewizy. Jakiś koleś miał ojca ,,TiR’owca” piątkowa uczennica miała matkę ,,na urzędzie” {tak się mówiło na kogoś, kto miał w rodzinie kogoś pracującego w pobliskim urzędzie gminnym} Mieszanka Wedlowska czasem pojawiała się w sklepiku, ale ta znikała wraz z pojawieniem się grona pedagogicznego lub żony sołtysa.

 

Mieliśmy pragnienia, nawet te słodkie i rzadko widywane. Nie było innego wyjścia jak znaleźć ledwie co zniesione przez kurę jajko. Każdy wieśniak wiedział, że jak kura zagdacze, to znaczy jedno- będzie słodki kremik. Dobrze było znaleźć ich kilka i z cukrem utrzeć łyżeczką w garnuszku. Zjeść, obetrzeć buzię, umyć garnuszek i zrobić ładną minkę. Niby nic się nie wydarzyło, nikt z dorosłych nie doliczył się ilości jaj, a nawet gdyby, to czasem na głos tłumaczono, że kura sama wydziobała i zjadła, a skorupki ? te kury pałaszują, to było widać prawie każdego dnia. Do takich ucieranych żółtek czasem dodało się odrobinkę kakao i wychodziła pyszna czekoladowa masa. Białka jajek dolewało się do tych, które stały w chłodni, by na niedzielny obiad zrobić makaron. 

 

Sąsiadka Urszulka robiła niezwykłe torty, zawsze była jakaś okazja, więc często można było załapać się na porcyjkę poczciwego i własnoręcznie przyrządzonego tortu. Bez mikserów, maszyn samoodpalających i wykonujących większość czynności w kuchni, tworzono magiczne dzieła sztuki kulinarnej, serniki, beziki i kruche tarty przekładane owocami sezonowymi czy też całą masą tego, co rosło za chałupą. Najzwyklejsze wiśnie czy maliny zalewano galaretką, przyozdabiano bitą śmietaną { bez użycia elektrycznego miksera} Wszystko było słodkie, pachnące, prawdziwe i niezwykłe dla wzroku, podniebienia i duszy. Używano ziół i jadalnych kwiatów, by zamiast modnych girland i świecidełek zachwycić bliskich. 

 

Królowały wszelkie kompoty, podpiwki i kwasy chlebowe. Syfon z gazowaną wodą był w każdym gospodarstwie, a ciemny napój zza oceanu można było zakupić w pobliskim miasteczku, ale nie był on tak popularny i powszechny jak obecnie. Choć na szczęście zastępuje się go gdzieniegdzie już wodą w zwrotnych szklanych butelkach. Przecież nie o segregację nam wszystkim chodzi, a o to, by mniej syfu było wokół, ale o tym już wkrótce…pt; ,,Segregacja- sracja”…te wszystkie folie, tekturki czy styropianowe opakowania muszą z czasem zniknąć z naszej przestrzeni.

Komentarze