Pięć moich Wigilii.

    


Mowa o tych niezwykłych i ciepłych momentach w moim życiu. Chwilach, w których przez pięć dekad dojrzewania, dochodzenia do wniosków, do podporządkowywania się i jednocześnie scalania rodziny, przy użyciu pewnych metod, które odcisnęły pewnego rodzaju piętno na moim życiu osobistym. Moje pięć dekad oczekiwania na pierwszą gwiazdkę, na prezent, i na kogoś, kto za moment pojawi się na świecie. 

Dziesięcioletnia Zosia dobrze pamięta sporych rozmiarów choinkę, ubraną w plastikowe i kolorowe łańcuchy, niezwykle barwne bombki i długie bardzo słodkie cukierki, które podjadało się po centymetrze, zawijając przy tym papierek dla niepoznaki. Malutkie świeczuszki uczepione uchwytem do gałązki, mogły palić się tylko wtedy, gdy był ktoś w pobliżu- zresztą cieszyły swym blaskiem niezwykle krótko. Wtedy Wigilia była czymś zachwycającym, przynoszącym radość i błogi spokój. Tylko my, mama, tato, ja i siostra. Przy stole, z białym obrusem, z miejscem dla głodnego podróżnego i nieznanego. Pierogi mamy, których smaku nie zapomina się do końca życia, zapachu sianka, którego całą wiązkę przyniósł ze stodoły tato. Postna kapusta z grochem, zupa grzybowa z maminymi kluskami i makowiec z rodzynkami, na które trzeba było czekać pod sklepem na mrozie, nawet kilka godzin. 

Była ryba smażona, karp w galarecie i obowiązkowe śledzie, których smaku wtedy nie rozumiałam. Był oczywiście prezent pod wspomnianą choinką, przygotowany przez zapracowaną mamę. Nie była to nowa lalka, gra komputerowa, ani też karnet na zajęcia z korekty czy angielskiego. W papierowej, szarej torebce kryły się ciepłe skarpety bądź rękawiczki z jednym palcem, i oczywiście cudem zakupiony cytrus. Radość była tym większa, że wszyscy byli razem ze sobą- bez odpisywania na sms, bez wstawiania zdjęć ma insta czy fb, bez konieczności oddzwonienia do kogoś, kto akurat za pięć szósta odezwał się po roku. Byliśmy ze sobą i dla siebie, nierozłączni przy stole, choince w ten wigilijny wieczór. Nigdzie się nie spieszyliśmy, do nikąd nie planowaliśmy się udawać, ani też nasze myśli nie błądziły po świecie. Cieszyła bombka, która w blasku świeczki wydawała się na jeszcze piękniejszą niż była. To był czas tylko dla nas, nikt inny nie miał do niego wstępu. Może brzmi to irytująco i momentami egoistycznie, ale wtedy miało to swój wymiar, czar i wrażliwość. 

Dwudziestoletnia Zosia- była już mężatką, świeżo poślubioną, na obcym terenie i z ogromnym zaangażowaniem osobistym. Na nic zdały się kulinarne zapędy, pracowite i szczere zamiary, gdy Wigilia straciła na wartości. Wpływ czynników zastępczych, agresja i rola mężczyzny nijak miały się do oczekiwań młodej mężatki i jej stołu wigilijnego. Do rodzinnego domu nie było już tak łatwo się dostać, wszak posiadała męża, dom, a w nim kuchnię, stół i krzesła. Tradycyjny, katolicki pogląd kreuje wizerunek żony poddanej mężowi z całym jego dobytkiem, światopoglądem i szacunkiem. Żona ma stać na straży, chronić, ulegać i spełniać obowiązki, wobec małżonka i te,  z jakimi napotyka się każdego dnia. Nie było prezentów, ale była kolacja, a po niej - opróżniona butelka po alkoholu, znaleziona przy łóżku. Dwadzieścia lat, to zbyt mało, by zostać czyjąś żoną lub mężem. Jesteśmy jeszcze niedoświadczeni, mało odpowiedzialni i niechętni do dzielenia się wolnym czasem i przestrzenią. 

Trzydziestoletnia Zofia, miała już poza sobą jedno, kretyńskie małżeństwo i małoletniego, zaborczego pierworodnego. 

Dwie kolejne ciąże, miały miejsce właśnie przy wigilijnym stole. To ich końcówka, z nadszarpniętym kręgosłupem, z coraz bardzie opuchniętymi nogami i jednak odważnym umysłem- zrozumiała, że wieczerza wigilijna to jedna, wielka ściema. Nikt nie użalał się, nie traktował poważnie, ale wymagał. Czystych przestrzeni, zaopatrzonej lodówki i dwunastu potraw. Nikt nie dźwigał toreb z zakupami, bo uważał, że i tak ciężko tyra. Wszystko samo ustawiło się na stole, przy którym jeszcze pół rodziny i znajomych delektowało się specjałami, które przyrządzone z pasją, bo w ciąży- smakowały wybornie. 

Nowy, ogromny dom, piękne wnętrza i gwar dziecięcych emocji i odczuć. Pierwsze pierniczki, pierwsze pierożki i ciasta, a wszystko zorganizowane tak, by dać jak najwięcej szczęścia i przyjemności młodym rączkom. To nic, że po takiej pomocy, będzie więcej sprzątania- ważne, że dzieciarnia zadowolona, a mąż, duch święty i pan domu odciążony na maksa, może popijać whisky w blasku choinkowych lampek. Cała rodzina zjeżdżała się niczym hordy wojsk pod dowództwem Jana III Sobieskiego. Jedli, pili, zrobili syf w całej chałupie i...w pisdu rozjechali się w moment, gdy panu i władcy, uderzył kolejny drink do łba. 

Owszem, były prezenty i to drogie, z górnej półki. Jednak, co po nich, gdy atmosfery rodzinnej, ludzkiej zabrakło. 

Czterdziestoletnia Zofia już wiedziała, że warto coś zmienić, że powinna uczynić wszystko, by nadciągająca od sierpnia wigilijna słabość, przeobraziła się w zupełnie coś normalnego. To tylko kolacja, postna i o tradycyjnych korzeniach. Tych z opowiadań rodziców, tych z własnego i osobistego i praktycznego odczucia. Tyle się działo w głowie, że trudno to ocenić jednym zdaniem. Ile osób przy wigilijnym stole, tyle refleksji, poglądów i ocen. Choćbyś zdarł z siebie ostatnią koszulę, choćbyś oddał to, co masz najcenniejsze- nikt nie doceni tego. Zawsze znajdzie się ktoś, komu coś wyda się mało realne, mało znaczące. Poczucie odrzucenia i nieprzydatności? - Czujemy to, choćby niewiem co! 

Zmianą było zaplanowanie wyjazdu świątecznego w zaśnieżone góry. Tam, w eleganckim hotelu, z dwoma tysiącami innych, obcych ludzi- może tym razem uda się odnaleźć ciepło i spokój minionych wieczerzy. Nic bardziej mylnego, nie znajdziemy radości wśród obojętności i zepsucia moralnego. Tam, gdzie dobrobyt, pustka w głowie i obrok w sercu, nie odnajdziemy się my- szukający prawdziwego, pachnącego sianem stołu wigilijnego i naszego miejsca przy nim. Cóż; nie jedna osoba czytająca moje wspomnienia, może zaliczyć się do grona tych, o których ,,świat zapomniał'' Nie tędy droga, by robić coś na siłę, albo dla kogoś, ale warto [ chociaż raz w życiu] uczynić coś, powtórzyć z dzieciństwa coś, co sprawi prawdziwą radość. Już nigdy więcej wyjazdów w góry, to bez sensu, pozbawione jakichkolwiek integracji, relacji i uczuć. Co z tego, że pięknie, kolorowo i ,,na bogato'' ale beznadziejnie i znów z porannym kacem, szukaniem koktajlu wzmocnionego sporą dawką alkoholu. 

Pięćdziesięcioletnia Zosiula, zrozumiała na tyle, że Wigilia, to jej czas, to jej wysiłek lub nie. Nic nie musi, niczego wbrew sobie nie powinna. W spokoju i ciszy spędzi kolejny, grudniowy wieczór. Pierogi z kapustą i grzybami zrobi, ale tylko dlatego, że je lubi. Makowiec upiecze, bo raz w roku można to zrobić z czystym sumieniem. Nie będzie pucować okien w grudniu, ani zmieniać zasłon, bo tak się powinno robić. Zrobi tylko to, co zechce, nie zaprosi intruzów, ani wprowadzających zamęt bliskich. Nie nakarmi, nie napoi, ani też nie ma zamiaru słuchać utyskiwań i bajek o nadużywaniu alkoholu, marihuany czy ludzkiej nadgorliwości.  Na pasterkę nie pójdzie, kolędowania nienawidzi, a księdzowe wskazówki na temat życia, dawno już wykreśliła z codziennego planu działania. Szkoda, że tak późno, ale lepiej późno niż wcale!!! wesołego alleluja!!! Wigilia stała się narzędziem do szukania prawdy o sobie, elementem uzupełniającym nasze ego, nasze stanowisko i styl, który narzucamy innym. Może by tak zapoczątkować inną metodę na spędzanie tej jakże urokliwej kolacji? Bez pompy, bez zbędnych gadżetów i toksycznych osób. 

Piżamowe święta, tylko ja i ty? Bez całego tego zgiełku, bez podporządkowywania wszystkiego wszystkim? Wedle swoich potrzeb. 

Komentarze

  1. Czytając to jest 1:15, ech myślę sobie spać nie mogę, jakże to smutne a za razem prawdziwe. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz