Moje przedszkole.




Jak przez mgłę pamiętam swoje przedszkole. W podwarszawskiej wiosce, w latach drętwej i pozbawionej wdzięku komuny, a jednak nikt nie narzekał. Kolorowo może nie było, ale istniały zasady i prawidła, które przysługiwały personelowi. Dzieci miały być grzeczne, posłuszne i słuchać tych, którzy do nich mówią. Pani Stasia Kęcik, wtedy młodziutka i zwinna kuchareczka, pani Sabinka Gajewska, ale  wszystkim zarządzała pani Stachlewska. 




Kotły z kaszą manną stały na węglowej kuchni, czasem czuć było przypalone kartofle na obiad czy budyń na podwieczorek. Ot, tyle i aż tyle pamiętam. No, może jeszcze leżakowanie na dziurawych, składanych łóżkach. Jak na komendę- wszyscy powinni zasnąć w jednym czasie i na ten sam czas. Dla mnie niewykonalne, musieli mieć ze mną nie lada problem, bo rodzice zabrali mnie z tego przedszkola i pokazali jak się operuje grabkami, widłami.  Sami uczyli liter i cyfr, a w międzyczasie gry w warcaby czy szachy. 


Jak wiadomo czas szybko mija, nie obejrzałam się jak swoje dzieci zaprowadziłam do przedszkola. Te placówki nie miały nic, a nic wspólnego z tym, które zapamiętałam ze swojego dzieciństwa. Kolorowo, smacznie i zgodnie z obowiązującymi prawami dziecka. To ono miało czuć się pewnie, bezpiecznie i komfortowo w tym całym barwnym świecie nowoczesnych technologii i przestrzeni. Chiny stworzyły mega przemysł nie tylko zabawkarski, ale wiele innych. Plastikowe badziewa płynęły do Europy niczym rowerki wodne latem po Jeziorach Mazurskich.


 Radość dziatwy była ogromna, bo to właśnie w latach 90- tych narodziło się wiele księżniczek, książąt, wszelkiej maści monarchów i wojowników w kolorowych sukmanach. Błyskotki, korony, opaski, cekiny i co tylko można jeszcze sobie wymarzyć- było i nadal jest na wyciagnięcie ręki. Chudo-nogie lalki, czarnowłosi przystojniacy i cała gama ich sióstr, braci, dzieci i kuzynów zawładnęła rynkiem dla małoletnich. 


Na szczęście powstają prawdziwe przedszkola, z naturalnym podłożem. W sercu lasu, bez plastikowych przytulanek, za to z nadzieją na realne poznawanie świata i jego struktur. Tam dzieci doceniają przyrodę, poznają od środka jej zasoby, przynależność i czerpią z tego ogromną radość. Dotykają drzew, ziemi, liści, igliwia i tego, co wokół. Poznają codzienność mrówki, jeża czy dzięcioła, nie wylanej z masy niszczącej przyrodę lalki. Choć zapewniam- lalki są najukochańsze, te do przytulania i do kochania, ale fajnie zrobić samemu {razem z dzieckiem} lalkę ze ścinek kolorowego materiału. Korzyści cała masa- dziecko nauczy się operować igłą i nitką, wykorzysta ścinki- zrozumie, że warto, no i czas z dzieckiem{bezcenny}...

Chciałam tylko wspomnieć o czasach, gdy moje dzieci zaczęły być przedszkolakami. To były dobre i trafione miejsca, a dzieci sporo czasu spędzały na zewnątrz. W przedszkolu istniał teatrzyk, a dzieci wyjeżdżały z nim, by pokazać swą twórczość szerszej widowni. Był balet, zajęcia śpiewu, rytmiki i malarstwa. Dobrze wspominam  lata przedszkolne moich dzieci i chciałabym, by moje wnuki miały podobnie, a nawet i ciutkę lepiej. 


Na szczęście moje dwie wnuczki poszły do takiego, wymarzonego przedszkola w lesie. Mogą biegać na boso po błocie, pichcić z błota i ubrudzić się tymże błockiem. Tam natura przede wszystkim, śpiew ptaków, a posiłki pod wiatą. Wszak wiadomo, że dziecko potrzebuje kontaktu z Matką-Naturą i to od niej czerpie wszelkie dobroczynne bodźce i emocje. Lalki były, są i zapewne będą, ale cóż po takiej lalce, która psuje się w mig i ląduje na wysypisku. Pośród leśnych widoków dzieci uczą się tego wszystkiego, czego w innych placówkach. Nie ma taryfy ulgowej, a szum lasu wspiera naukę i wzmaga apetyt. To by było na tyle w temacie przedszkola, a larum tych, którzy wolą bon ton i śnieżnobiałe koszulki wkładam między książki- mam do tego prawo. 

Komentarze