Dzieciństwo, młode lata dorastania i on, śnieg. Często po kolana, równy z dachem, trudny do pokonania. Zimy bywały srogie, a dziecinnie prostym- bywało zjechanie z górki na, worku po nawozach wypchanym sianem z kopki lub ze stodoły. Górka była nieduża, ale na tyle spora, że można było rozwalić czaszkę, utracić rękę lub nogę. Uważało się na wszystkie niedoskonałości wystające z owej górki, przewidywało niebezpieczeństwo. Dziś nie do pomyślenia- a co tam. Z lodowej tafli usuwaliśmy śnieg, by śmigać na łyżwach. Jakiś staw, lokalna rzeczka bywały lodowiskiem, ślizgawką za free. Potem było rozglądanie się w terenie czyli - co komu i dlaczego? - Kapuśniak jedzony z garnka podgrzanego na węglowej kuchni, placki pozostawione ,,na później'', z jednej miski, z odmrożonym nosem i chęcią na dalsze przygody. Było tak.
Komentarze
Prześlij komentarz